About: dbkwik:resource/rUR9IpZ0m1mWq_Ret7KfFw==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Dno (Bujnicki)
rdfs:comment
  • Śpiewać w chłodnym żywiole ukwiałów, meduz i strzykw głuchem gardłem, gestem ramion słabych i połykać rozpalone wyrazy i szeptać dławiące sylaby, których nie słyszy nikt. Nad nami niosą fale żagle wezbrane jak piersi z fal się podrywa lekko hydroplan z trzaskiem silników — a w ustach naszych ił pełno wilgotnej sierści, a nad głowami ciężar: miljardy fonn pacyfików. II Oto odpływamy na dno: w trumnie z szarego żagla z głuchym pociskiem u nóg. Przekroiwszy dziesiątki metrów, zanurzamy się w glonach i algach — budzimy kraby stuletnie wśród polipów czerwonych jak głóg. III IV V VI VII
dcterms:subject
Tytuł
  • Dno
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Wiersz ze zbioru w połowie drogi
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Teodor Bujnicki
abstract
  • Śpiewać w chłodnym żywiole ukwiałów, meduz i strzykw głuchem gardłem, gestem ramion słabych i połykać rozpalone wyrazy i szeptać dławiące sylaby, których nie słyszy nikt. Nad nami niosą fale żagle wezbrane jak piersi z fal się podrywa lekko hydroplan z trzaskiem silników — a w ustach naszych ił pełno wilgotnej sierści, a nad głowami ciężar: miljardy fonn pacyfików. II Oto odpływamy na dno: w trumnie z szarego żagla z głuchym pociskiem u nóg. Przekroiwszy dziesiątki metrów, zanurzamy się w glonach i algach — budzimy kraby stuletnie wśród polipów czerwonych jak głóg. W hadesie piękniejszym od nieba, gdzie kwitną meduzy i ryby, przepaski z szafiru i srebra, paprocie ze strusich piór — miękka i grząska gleba na oczy, na usta, na żebra — do bezdennego szybu strąca strąconych z chmur. III Wysłały dno wodorosty: brzozy, topole i lipy, klomby rezedy i bratków, bukiety leszczyn i tuj. W chłodnym ogrodzie akwarjum pod parasolem polipów płyniemy ciągnięci za włosy — omdlały, bezwolny rój. Woda przez palce przecieka srebrnym oddechem powietrza, powietrze w płucach szemrze, w głowach łagodny szum. Stoi wysoko nad niebem biały obłoków gletczer — czy runie na spokój kijanek anioł z ognistym mieczem wiązać kipiące powrozy z porwanych i zdartych strun? Kto nam, kto nam otworzy tafle zastygłych jezior, płetwy przemieni na skrzydła, da płucom ozon i tlen zmęci lejami wirów czerwonych glonów sen, lunie na ciszę toni burzy płonącą miedzią? Idą nad nami wichry, podnoszą fale za czuby i długo potem woda wypluwa pianę na brzeg. Biją nad nami pioruny, miotając błyskawic śruby w cierpliwe oczy jeziora, w dumne korony drzew. A u nas, na dnie, jak zawsze, gniją zielone bodiagi i tylko czasem do góry płynie zmącony muł. Zwinięte liście grzybieni, jak sztywne pokrowce na flagi, sennie żujące karpie i zabłąkany żółw. IV W każdym chłodniku parku, wśród krzaków jaśminu, na każdym płatku róży jest szpieg i kusiciel, który będzie kołysał i wabił tajemnie; wonią, kształtem i barwą twoją czujność uśpi, pokaże ci obłoki nad lasem kominów, kąkoli i bławatków każe szukać w życie, a gdy ukołysany na chwilę się zdrzemniesz zostawi cię na brzegu najgłębszej czeluści. Kiedy otworzysz oczy — będzie już zapóźno na podziwianie słońca gasnącego w jodłach na żarliwe litanje w przypomnianych modłach do młotów dygoczących w rozżarzonych kuźniach. Zsumowany pośpiesznie rachunek sumienia będzie tylko trzepotem przerażonych rąk — Z wiązanką polnych kwiatów cięższych od kamienia runiesz bezwładnie w przepaść, w najczarniejszą głąb. V Wieczorami, gdy zapadał szybko zmierzch pogodny, cichy letni zmierzch — wypływały panny na jezioro przyglądać się rybkom. Twarze gładsze od atłasu, od warg dziecka nachylały nad spokojną tonią, a koniuszki szalików na plecach zanurzały się niechcący w wodzie. I widziały gładkie panienki stada rybek malutkich jak szpilki. A w górze unosiły się jętki — takie ćmy — takie szare motylki. Jętki nie maję ust. Rodzą się dla miłości (Tajemnico śmierci i narodzin!) umierając padały na wodę — przeżywszy parę godzin. Podpływały łakome ryby, błyskając perłopławem skrzel, chwytały trzepoczące ćmy z rozedrganej jeziornej szyby. A zmierzch nadpływał jak dzwon, jak klosz — panny tuliły się w szale. Syte ryby wracały na dno, w muł się wtulały ospale. A ta panna najzdrowsza, najsmuklejsza wiosłowała. Nazywała się Irena. Łódka w srebrnych sunęła lejcach. (A Irena — tu znaczy syrena). Lekkie fale o burtę tłukły i stukały o drewniane dno. Księżyc wisiał, jak biały ptak, jezioro się zrobiło wypukłe. Echo, echo po jeziorze szło, gdy śpiewała piosenki syrena zasnuwało wilgotną mgłą nieruchomą lustrzaną arenę. A na dnie jeziornem, na samem dnie, w galarecie lepkiej zieleni ktoś się męczył, kłoś się rzucał w śnie, opętany przez śpiew syreni. VI Ryby są rozmaite. Na powierzchni gładkiej jeziora zarosłego aureolę trzcin drga lekko biały korek w środku srebrnej siatki kręgów wodnych, subtelnych, jak wilgotny dym. Kto wie, co się tam tłoczy dokoła przynęty, — robaka nadzianego na okrutny hak? W niecierpliwem napięciu trzymasz bambus wędki czekając, aż ci korek da stanowczy znak. Jak srogo się zawiedziesz, gdy szarpnąwszy drzewce i czując ciężar łupu, który wędkę gnie cały kunszt swój wysilisz, utracić go nie chcąc i z głębiny wyciągniesz nie rybę, lecz — mnie. O, wiem, że nie zrozumiesz sensu tej groteski będziesz w panice wiosłem po mych dłoniach tłukł — Jezioro jest niebieskie. Niebo jest niebieskie. Już mi nic nie pomoże. Wracam na dno wód. VII W tej wodzie przezroczystej, która nas otacza, w ciepłych powiewach prądów nagrzanej powierzchni traci linję i barwę nawet gest rozpaczy zawieszony wśród glonów bezradnie i śmiesznie. Gdzież tu życie pod słupem tych metrów i sążni i czy to rybie życie jest naprawdę życiem? Gdzież jest miłość w tych ciałach skazanych na gnicie — ikarów bez dziedzictwa i wyzutych z dążeń? Pływacy i żeglarze, nurkowie odważni — jakże prędko nas ciemna pochłonęła topiel. Sen ciężki nieprzespany dusze nam ujarzmił, niewód oplątał ciała i na dnie potopił. Czujne, uważne ryby podnoszą się z mułu i nieruchomo patrzą w nasze martwe oczy, a ziemia litościwa, która nas wyzuła teraz na zimne ciała szorstkim piaskiem broczy. VIII Gdy do ust, pełnych drgających wyrazów, niby do rany, buchającej krwią przyciskam ręce — w olśnionych oczach przepych krajobrazów łuki zielone rozwiesza na wzgórzach, pierścieniem modrym wyspy okręca, na tarczy nieba dźwiga pianę chmurzysk i w szumie jezior dzwoni jak bronz. Droga prowadzi żylastym grzbietem, grobla dwie wody wałem rozdarła. U dołu dźwięczy wiatr w piszczelach trzcin, a z mgły pełznącej, jak biały dym świat wykąpany w głosach i barwach rośnie wspaniałym bukietem. Zatrzymaj konie. Widzisz te lasy dalekie? — Z drogi podnosi kłąb kurzu przywiany oddech jeziora. W brzęku pszczół, w woni lip, w cieniu kasztanów i klonów białe ściany, białe ganki dworu. To wszystko napisałem w mieście. Z okien widać dziedzińce i mury i ulicę dudniącą stukotem pośpiesznych i wolnych kroków. Niedawno padał deszcz. Chude nędzne dzieciaki — szczury puszczają papierowe łódeczki na wezbrane wody rynsztoków. 1934—1936. Image:PD-icon.svg Public domain
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software