abstract
| - – Marzyłem, walczyłem... – Spadłem z konia - dodał Waldemar tym samym tonem. – A tak! Zwaliła mnie bestia! No, ale nie żałuję. Wuj mi pozwoli tego konia? – Na kiedy? – Dziś, zaraz. Pojadę do kartoflarek. – Nie będziesz spał? – Ani myślę! Upiłem się nocą i oparami, teraz zaś... obowiązek. Waldemar uśmiechnął się. – Jak chcesz! Ale Ramzes za ostry. – Już ja go ugłaskam. – Tak; ale go nie dostaniesz. Bodzio się zmieszał. – Dlaczego? – Bo nie jesteś gościem w Głębowiczach, lecz praktykantem, więc na warunkach praktykantów. Masz swego wierzchowca, jak każdy z tych panów, wyjątków dla ciebie robić nie mogę. – Przecie konia nie zmarnuję - burknął Bohdan zły. – Nie o to chodzi. Młodzieniec stanął przed ordynatem, usta mu drżały. Zawołał gniewnie: – Czy ja jestem kuzynem wuja, czy nie?! – Owszem, jesteś nawet Michorowskim. – Ach! Więc sądzę, że pewne prawa dla mnie powinny być... uwzględnione. – Nie, mój drogi. Jesteś moim kuzynem, lecz i pracownikiem. Zatem wyróżniać cię od innych dla nazwiska nie będę. Waldemar mówił spokojnie, ale chłopak się gorączkował. Oczy jego ciskały gniewem. – Ba! pewno... Gdybym jednak miał miliony... – To byś mnie nie interesował. Rozumiesz? – Cóż to? Łaska?! krzyknął Bodzio, nie panując już nad sobą. Waldemar spojrzał na niego wzrokiem trochę rozbawionym. – Mój chłopcze, idź spać, radzę ci z duszy. Bohdan postał chwilę, oddychał prędko, jakby wyładowując gniew, potem wybiegł z pokoju bez słowa. Po jakimś czasie niespodziewanie wrócił. Minę miał uroczystą. – Wuju - rzekł głosem zabawnie smętnym - proszę cię, abyś zapowiedział całej swej służbie, żeby mnie nie nazywali jasnym panem. Jestem płatnym praktykantem, służę, jak oni wszyscy: tytuły zbyteczne. Waldemar z trudnością powstrzymał śmiech. – Masz słuszność; zupełnie zbyteczne. Ale to załatw sam, ja na takie rzeczy uwagi nie zwracam. Dla ciebie istotnie nie jest to właściwe, możesz ich przykrócić. Bohdan zawahał się. – To będzie dla mnie... trudne, wuju. – Przeciwnie! Zabronisz z własnej inicjatywy: tak lepiej. Bodzio wyszedł zamyślony. Tegoż dnia każdemu, który go tytułował, odpowiadał krótko i szorstko: – Nie jestem żadnym jasnym panem, lecz paniczem; ostrzegam ostatni raz! Służba, słysząc to wprawdzie pierwszy raz, zdumiewała się niesłychanie. Szeptali pomiędzy sobą: – Zaraz widać, że to taki sam pan, jak nasz ordynat. Bohdan stał się pilniejszym, interesowały go więcej powierzone mu sprawy. Często miewał poważne rozmowy z ordynatem o rolnictwie i o kwestiach administracyjnych. Widoczne było, że się do nich zmuszał, lecz robił to umiejętnie. Czytywał bardzo wiele, pochłaniał wprost bibliotekę głębowicką. Całe noce spędzał na czytaniu, a potem marzył i fantazjował. Musiał jednak czytywać dzieła ekonomiczne i rolnicze, choć się przy nich zanudzał, bo Waldemar był nieubłagany. Bodzio towarzyszył ordynatowi na odczytach odbywanych dla służby i włościan; pod swój wyłączny zarząd dostał czytelnię ludową i kasę oszczędności. Waldemar kontrolował go w tych zajęciach bardzo skrupulatnie. Pozwalał mu natomiast z zupełną swobodą zaprzyjaźnić się i przebywać z członkami administracji, z kim chciał. Bodzio zyskiwał pełno przyjaciół. Lecz za swoją prawdomówność miał i wrogów. Na hrabiego Herbskiego patrzył niechętnie, odczuwał w nim nieufność względem siebie. Narażał się wszystkim, zupełnie o to nie dbając. Do pana Macieja, który narzekał raz przy nim na starość swą i skołatane siły, Bohdan rzekł bez namysłu: – No, najlepiej nie czekać, aż starość nadejdzie: łupnąć sobie w mózg ołowiem - i skończone. Ja, gdybym ustanawiał prawa, to bym takie nadał: wszystkich po siedemdziesiątce słać na spacer na pola elizejskie. Pan Maciej zgorszył się i spojrzał na chłopca z wyrzutem: – Błazen jesteś - rzekł cierpko. – No, przecie dziadzio nie ma się czym martwić: jeszcze prawodawcą nie jestem. Herbskiemu tłumaczył z zapałem, że tytuły to największe głupstwo, a główna rzecz to jest pieniądz. Bez pieniędzy nie ma ani tytułu, ani brzucha. I tą aluzją do potężnej tuszy hrabiego gniewał go niesłychanie. – Więc pan sądzi, że każdy tytuł jest kupiony? - pytał hrabia Dominik. – Każdy nie każdy, ale dużo. Wierzę w tytuł księcia, bo to polski i stary. Ale hrabia? Baron?... Jak go sobie bogaty szlachcic nie kupi sam za granicą, to mu go dadzą dlatego, że bogaty. Jeszcze nie słyszałem, aby ktoś zupełnie biedny otrzymał tytuł hrabiego lub barona. – Ach! Pan jeszcze wielu rzeczy nie słyszał - odrzekł Herbski, składając poczciwie ręce na szykanowanej przez Bodzia, obfitej części ciała. – Może być - odparł Bohdan. - Nie słyszałem, na przykład, aby któryś z właścicieli kupionego tytułu przyznał się do tego. Hrabia umilkł urażony, Bohdan zaś spojrzawszy na niego, wykrzywił usta i rzekł protekcjonalnie: – No, ale są i porządni hrabiowie. Ojej! Na przykład Herbski i inni. A że mają pieniądze, to nie jest zbrodnią. Pewnego dnia po podwieczorku ordynat z hrabią Dominikiem siedzieli na tarasie, paląc cygara. Nagle zwrócił ich uwagę wesoły śmiech kobiecy, dochodzący z parku, jakieś piskliwe chichoty i łomot nóg wśród klombów różanych. Pomiędzy krzewami, w oddali, mignęła jasna postać Bohdana. – Erotyczne manewry - zaśmiał się dyskretnie Herbski. Waldemar zszedł do parku. Idąc w stronę rzeki, rozglądał się ciekawie po klombach, szukając sprawców hałasu. Natknął się na zaczajonego pod krzewem róży Bohdana. Chłopak powstał zły i zawołał: – Ee! Pomieszał mi wuj wszystkie szyki! Już teraz ucieknie na pewno. – Kto?... – Moja driada. – Bohdan, co ty wyprawiasz?! - zgromił go ordynat - co to za wrzaski?... – Cóż tam takiego? Zamieniłem się w fauna i gonię leśne driady... Co mówię: kredensowe! Ależ piękne! Niech ich wszystkie bogi! A najwięcej ta Haneczka. Łydki ma, powiadam wujowi... Ojej, jak żyję, takich nie widziałem. Fidiasz miałby model. Niech się Diana łowczyni schowa ze swymi chudymi piszczelami. – Słuchaj. Ja nie pozwolę urządzać tu bachanalii - rzekł ordynat. Bodzio wzruszył ramionami. – Oh! Nie bądź taki święty, wuju! Co za bachanalie?! Jeszcze ci przecież nie wprowadziłem się na taras ze swoją driadą; ale na gaj różany możesz pozwolić. Tego – to nawet Zeus nie zastrzegał faunom. Twój fraucymer się nudzi, wuju; muszę pocieszać płeć piękną. Do widzenia! – Zaczekaj. Powiedz mi, czy ty wiesz, czym to pachnie? – Dobrze! Dobrze, wuju: To potem, a tymczasem ja... muszę mieć Haneczkę, bo to żywy posąg. Ojej! żebyś ty widział, wuju, jak się kąpała!... osaczam ją zaledwie. Do widzenia! Ukłonił się ordynatowi z gracją, z wielką werwą machnął kapeluszem w stronę Herbskiego i zniknął za różami. Dolatywał tylko stamtąd filuterny jego głos, śpiewający jakąś burleskę niemiecką.
|