abstract
| - Piekło owe zwało się po prostu „Chambre de la question”, izbą tortur. Na łóżu siedział rozwalony i w boki podparty Pierrot Torterue, dręczyciel przysięgły. Dwaj jego pachołkowie, mruki o twarzach szerokich, w skórzanych fartuchach, w zgrzebnych kurtach i szarawarach, przewracali żelaztwo w piecu. Daremnie się biedna dziewczyna siliła na odwagę; gdy weszła do izby strach ją zdjął niewysłowiony. Halabardnicy starosty pałacowego wyciągnęli się w szereg po jednej stronie; po drugiej stanęli delegaci officyała. Pisarz umieścił się w kątku za stolikiem i kałamarzem. Mistrz Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z wyrazem niezmiernie słodziutkim. — Drogie moje dziecię — rzekł — obstajesz więc przy przeczeniu? — Obstaję — odpowiedziała głosem już gasnącym. — W takim razie — począł Charmolue — bardzo nam będzie boleśnie, lecz musimy pytać z większym nieco naciskiem, niżbyśmy sobię życzyli. Racz łaskawie pofatygować się i usiąść na tem oto łożu.... Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca panience i drzwi zamknij. Pierrat powstał warcząc. — Jeżeli drzwi zamknę — odparł szorstko — to mi w piecu wygaśnie. — A no, mej kochany — łagodnie wymówił Charmolue — to nie zamykaj. Esmeralda wszakże nie ruszała się z miejsca. Łoże to skórze na którem się tylu łamało nędzarzy, przerażało ją. Strach do szpiku kości chłodem ją przejmował; stała tak, drżąca, osowiała, bez przytomności prawie. Na znak Charmolue dwaj pomocnicy przysięgłego mistrza porwali ją i posadzili na łóżu. Krzywdy dotkliwszej nie zrobili wcale; w chwili jednak, gdy się jej dotknęli, w chwili gdy pod sobą poczuła skórzany tapczan, wydało się nieboraczce, że wszystka krew zbiegła jej naraz do serca. Wzrokiem obłąkanym powiodła po izbie. Wyobraziło się jej, że ze wszech stron naraz powstały, ku niej szły, po całem się ciele rozlazły, kąsając i szczypiąc, wszystkie te krzywe i potworne wymysły tortur, które śród rozmaitych narzędzi, jakie dotychczas w swem życiu widziała, były tem czem są nietoperze, stonogi i pająki śród ptastwa, drobiu lub bożych krówek ludzkości. — Gdzie jest lekarz? — spytał Charmolue. — Jestem — odpowiedział głos z pod czarnej sutany, której dotąd cyganka nie spostrzegła. Przejął ją dreszcz śmiertelny. — Mościa panno — począł znów najuprzejmiej prokurator królewski przy sądzie duchownym — po raz trzeci cię zapytuję, azali wciąż zapierasz się czynów, o jakie jesteś oskarżoną? Tym razem zaledwo się zdobyła na potwierdzający znak głową. Słowa już zabrakło. — Zapierasz się? — powtórzył Jakób Charmolue. — A więc! lubo doprowadza mię to do rozpaczy, trzeba mi spełnić powinność mojego urzędu. — Panie prokuratorze królewski — opryskliwie wtrącił Pierrat — od czego zacząć? Charmolue wahał się sekund parę, z dwuznacznem zakłopotaniem poety szukającego rymu. — Od dwu-soszniczka — powiedział wreszcie. Nieboraczka tak głęboko uczuła się być opuszczoną od Boga i ludzi, że głowa jej opadła na pierś jako coś martwego, nie posiadającego żadnej już w sobie siły. Dręczyciel i lekarz zbliżyli się do niej jednocześnie. Dwaj zaś pachołkowie zabrali się natychmiast do szperania w ohydnej zbrojowni. Na oddźwięk okrutnego żelaztwa, nieszczęśliwe dziecię drgnęło, jako ciało martwe pod iskrą bateryi galwanicznej. — „O! — zaszemrała tak cicho, że nikt jej nie posłyszał — o mej Phoebusie!” Poczem znów zapadła w nieruchomość i milczenie marmurowe. Widok ten przeszyłby każde niezawodnie serce, oprócz serc sędziów. Gotów byłeś myśleć, że tu szatani nie ludzie zabrali się do badania duszy grzesznej, sród łunami zasnutej przedsieni piekieł. I nędznem tern ciałem, rzuconem na bezecne a przerażające mrowisko pił, kół, kabłęków, wrzecion, istotą ową ciśniętą na pastwę twardej pieszczoty katów i obcęgów, któż był? oto stworzenie słabe, drobne, kruche, ziarnko prosa ledwo dojrzalne śród świata, dane przez sprawiedliwość ludzką do zżęłcia straszliwym żarnom tortury. Tymczasem żylaste ręce pomocników Pierrata Torterue obnażyły już brutalnie, skostniałą obecnie, śliczniutką i pulchniutką do niedawna stopę cyganki, która tylekroć zachwycała swą zgrabnością i wprawą przybyszów przechodnich i mieszczan paryzkich po wszystkich placach stolicy. — Szkoda! — zauważył dręczyciel przysięgły, przypatrując się kształtom nóżki, tak wdzięcznym, wytwornym i delikatnym. Gdyby archidyakon był temu obecny, przypomniałby sobie w tej chwili niechybnie parabolę swą o pająku i musze. Nieszczęśliwa ujrzała bowiem niebawem, skroś mgły wzrok jej zasłaniającej, zbliżający się dwu-sosznik morderczy, ujrzała jak stopa jej, ujęta w grube blachy żelazne, znikła pod okryciem potwornego narzędzia. Wtedy trwoga wróciła jej siły. — Zdejmcie mi to! — wrzasła z uniesieniem rozpaczy; a zerwawszy się, wyprężona, z włosami rozczochranemi: — Łaski! Łaski! — zawołała! Wyskoczyła z łoża, by się rzucić do nóg prokuratora królewskiego, ale jej stopa ujętą była w ciężki kloc z drzewa i żelaza. Osunęła się na dwu-sosznik, bardziej złamana, bardziej przygnieciona od pszczoły, na którejby skrzydłach ołów zaciążył. Na skinienie prokuratora osadzono ją znów na łożu, a dwoje rąk grubych otoczyły stanik jej cienki rzemieniem, uwiązanym do sklepiennego haka. — Po raz ostatni, panienko, czy się przyznajesz do dzieł i sprawek w procesie wymienionych? — spytał Charraolue z niezmienną słodyczą. — Jestem niewinną. — W takim wypadku jakżeż mościa panno wytłómaczysz okoliczności obciążające cię? — Ach, niestety! jaśnie panie, nic nie wiem. — Zaprzeczasz tedy? — Wszystkiemu. — Zaczynaj — rzekł Charmolue do Pierrata. Pierrat oburącz zakręcił szrubą, dwu-soszniksię zwężył, i nieszczęśliwa wydała jeden z tych przerażających okrzyków, na wyrażenie których pisownia żadnego... tak jest — żadnego języka znaków nie posiada. — Zatrzymaj — powiedział Charmolue do oprawcy. — Czy wyznajesz? — spytał cyganki. — Wszystko! — jęczała dziewczyna w konwulsyach. — Wyznaję wszystko! Łaski! Nie obliczyła nieszczęsna sił swoich mierząc się z pytałką. Biedne dziecko! ono, którego życie aż dotąd płynęło wesoło, swobodnie, słodko, pierwszej boleści zwyciężyć się dało. — Każe mi ludzkość i miłosierdzie powiedzieć — zauważył prokurator królewski — że przyznawszy się do winy, śmierci już tylko oczekiwać możesz. — Pragnę jej! — rzekła. I padła na łoże skórzane, półmartwa, zgięta we dwoje, zawieszona na rzemieniu u piersi jej spiętym. — Haj-że, piękna moja — mówił Pierrat podtrzymując ją — zbierz się na trochę odwagi. Masz oto minę owieczki złotej, co to czepi u szyi księcia Jegomości Burgundzkiego. Jakób Charmolue głos podniósł: — Pisarzu, notuj... Młoda dziewczyno cygańska, przyznajesz się do udziału w szabasach, wieczorynkach i nieczystych sprawach piekła, z larwami, maszkarami i upiorami? Odpowiedz! — Tak — odrzekła cicho, że głos jej w westchnieniu ginął. — Przyznajesz, żeś widziała łopatkę tryka, którą Belzebub pokazuje w chmurach, zwołując wiece szatańskie, a którą tylko wiedźmy i czarowniki oglądać mogą? — Tak. — Przyznajesz, żeś czciła poczwarne łby Bophometa, ohydne owe cielce Templaryuszów ? — Tak. — Żeś zostawała w ciągłej spółce ze złym duchem, ukrytym w koziołku domowym, z którym sprawa twoja ma łączność? — Tak. — Nareszcie zeznajesz, jako przy pomocy szatana i zakapturzonego upiora, zwanego pospolicie mnichem kłótliwym, zamordowałaś i zakłułaś w nocy dwudziestego dziewiątego zeszłego marca, rotmistrza imieniem Phoebus de Chäteaupers? Podniosła na dygitarza wielkie swe, nieruchomo otwarte oczy, i odrzekła bez wstrząśnienia i bez zgrozy. — Tak. Widocznem było, że się w niej połamały wszystkie sprężyny poznania. — Zanotuj, pisarzu — rzekł Charmolue. Zwracając się zaś do oprawców: — Odwiązać uwięzioną i odprowadzić przed najjaśniejszy trybunał. Gdy dziewczynę odsosznikowano, prokurator przy sądzie kościelnym obejrzał jej nogę, skostniałą jeszcze od szrub aparatu. — Ii! nic się złego nie stało — zauważył — krzyknęłaś waszmościanka akurat w porę. Mogłabyś jeszcze tańczyć, kotko. Poczem się zwrócił do swych towarzyszów z delegacyi biskupiej: — Nareszcie wyszła prawda na światło boże. Lżej aż na sercu, panowie. Odda, nam panienka tę sprawiedliwość, żeśmy działali z najwyższą możebną łagodnością.
|