abstract
| - W CUKIERNI Bywają wieczory nie jasne i nie ciemne; poprostu mizerne. Ma to miejsce wówczas, gdy na ziemi leży śnieg, a na niebie chmury, o tyle gęste, że zasłaniają księżyc, a o tyle rzadkie, że pozwalają przesączać się potokom światła. Wwarunkach takich przedmioty czarne wydają się jeszcze czarniejszemi, kolorowe — szaremi. Przy pewnym wysiłku organów optycznych czytaćby można książkę; lecz z drugiej strony, bez skompromitowania się, możnaby również nie poznać dobrze znanej osoby. Z tej to zapewne racji mężczyźni, którzy wchodzili do cukierni, nie poznawali innego mężczyzny, który spacerował pode drzwiami zakładu. Wchodzący byli to ludzie młodzi, ubrani po większej części w futra; spacerujący nosił na sobie paltocik, który nie musiał go zresztą zbyt obciążać, był bowiem nader licho podwatowany. Miał on prócz tego na głowie starą czapkę, z pod której wymykały się ciemne, niedość starannie uczesane włosy. Od strony daszka znowu ciekawy dostrzec mógł śniadą i chudą twarz, duże oczy i potarganą brodę. Człowiek spacerujący, na każdego z tych, którzy wchodzili do cukierni, rzucał bystre spojrzenie, a potem szybko odwracał głowę; oglądany robił prawie to samo. Takie zachowanie się rodziło dwa domysły: pierwszy — że nieznajomy musiał czekać na kogoś, drugi — że między nim a tamtymi istniało jakieś nieporozumienie. Niekiedy, w oświetlonych drzwiach cukierni ukazywali się dwaj, lub trzej panowie, i mówiąc coś do siebie, wskazywali palcem na nieznajomego, który wówczas szybko odchodził nabok. Manewry te trwały już dosyć długo, gdy nagle na chodniku ukazał się jeszcze jeden młody człowiek, ubrany w nowe elki i równie, jak jego poprzednicy, spieszący do cukierni. Jegomość ten był średniego wzrostu i miał eleganckie ruchy; przy świetle dziennem łatwoby się można przekonać, że jest to przystojny szatyn, z jasnym zarostem i szafirowemi oczyma. Ujrzawszy go, człowiek w paletocie pobiegł parę kroków naprzód i z odcieniem niecierpliwości w głosie, zawołał: — Aaa... Sielski!... Elegancki szatyn stanął, odwrócił głowę nabok i z lekkim uśmiechem odparł: — Aaa... Lachowicz?! Światło z okna padło na twarze obu. Sielski był ciągle uśmiechnięty, Lachowicz zaś zakłopotany i wzruszony. Przez pewien czas patrzyli na siebie milcząc; nagle Sielski spytał: — Czy masz do mnie interes?... Lachowicz zawahał się, a potem odpowiedział prędko, tonem szorstkim: — Żadnego! Zawrócił się i poszedł dalej. Sielski, znowu uśmiechnąwszy się, patrzył na odchodzącego jak na warjata i szepnął: — Potrzebuje pieniędzy!... I wciąż patrzył. Lachowicz tymczasem, ubiegłszy kilkanaście kroków, stanął, zrobił ruch jakby chciał zawrócić, lecz wreszcie poszedł przed siebie krokiem powolnym, z głową zwieszoną. — Jednakże i w nim coś jest nakształt ambicji! — pomyślał Sielski. W tej chwili toczyła się dziwna walka między dwoma ludźmi, z których jeden potrzebował pieniędzy, a drugi je miał i hojnie rozpożyczał znajomym. Podobną usługę nieraz Sielski oddawał Lachowiczowi, nigdy nie pytając o termin zwrotu. Od pewnego czasu jednak pozycja towarzyska i usposobienie Lachowicza uległy zmianom: znajomi go unikali, on zaś stał się dziwnie drażliwym. Dawniej przychodził wprost do mieszkania Sielskiego i mówił ze śmiechem: „Pożycz mi tyle a tyle" — dziś czatował na niego pode drzwiami cukierni, nie śmiał zaczepić i obraził się bez widocznego powodu. — A cóż mnie to obchodzi!... — mruknął Sielski, niby kończąc jakąś myśl, i chciał wejść do cukierni. Lecz wstrzymał się i znowu spojrzał za Lachowiczem. Miał on dobre serce, żal mu więc było człowieka widocznie bardzo potrzebującego; chciał nawet dogonić go i narzucić mu się z pożyczką. Lecz następnie inne myśli wzięły górę: — Nie widzę racji poddawać się jego grymasom — mówił do siebie. — Kto czego chce, niech prosi. I jeszcze kto, ale on!... Pchnął gwałtownie drzwi i wszedł do zakładu, z którego doleciał go dym, gwar i gorąco. Był jednak jakiś gniewny; widocznie Lachowicz zepsuł mu humor. — Dla pana czarnej kawy? — spytał go garson. — Później — odparł Sielski. Garson ukłonił się, poprawił na ramieniu serwetkę i poszedł do innego gościa z zapytaniem: — Pan już co stalował? Wśród obłoków dymu, unoszącego się w pokoju, słabo oświetlonym kilkoma gazowemi płomieniami, odróżnić było można dwie grupy mężczyzn. Jedna z nich skupiła się około pary szachistów, druga otaczała wielki stół marmurowy. Byli to artyści, adwokaci, asesorowie, a i literatów nie brakło. Każdy prawie z tych panów pędził żywot w kawalerskim stanie i każdy, ukończywszy robotę dzienną, uciekał od nudów domowych do cukierni, gdzie się mógł naśmiać, wykłócić, a w najgorszym razie zobaczyć oddawna znajome fizjognomje. — Panowie! pan Sielski ma głos... — zawołał pewien młody człowiek, ujrzawszy przybyłego. Nastało chwilowe milczenie, które niebawem przerwał ktoś inny, pytając młodego człowieka: — Czy to ma być dowcip, panie Rumaszko?... — A rozumie się. — No, to dam panu jedną radę: ile razy masz powiedzieć dowcip, tyle razy ukąś się w język, a nie powiesz głupstwa. — Zdaje mi się, że pana zrąbano, panie Rumaszko? — wtrącił ktoś trzeci. Ale młody człowiek zrąbany wcale miny nie stracił; poprawił tylko okulary, służące mu do zamaskowania cynicznych poglądów na świat, i w innej znowu stronie począł pracować na to, aby go zwymyślano. — Jak się masz, Jerzy!... Jak się masz, Apellesie!... — witano tymczasem Sielskiego, który do obu tych przydomków miał prawo: nosił bowiem imię Jerzego i był malarzem. — Panowie, uciszcie się! — zawołał ktoś — i pozwólcie kapitanowi dokończyć opisu wczorajszej przygody... — Czy znowu miał przygodę? — spytał Sielski. — I niejedną! Wpołudnie spadła mu na łeb fura śniegu z dachu... — Jakto? i jeszcze żyjesz?... — Zawdzięczam to twardości mojej słowiańskiej czaszki — odezwał się głos spokojny. Zgromadzenie ucichło. Osobą, która zareklamowała twardość swej czaszki, był blondyn wzrostu średniego, barczysty, gruby w karku i posiadający wąsy dragońskie. Najdziwniejsze przygody opowiadał głosem naturalnym, niekiedy łzawym, przy tem miał twarz zmartwioną i oczy łagodne i smutne. — No, zacznij znowu od początku, kapitanie! — zawołano z tłumu. Kapitan zaczął: — Szczególna przygoda, powiadani wam, zakrawa na farsę!... Idę sobie wczoraj przez ulicę i słyszę jakiś szelest jedwabiu. Oglądam się... i — widzę zawoalowaną damę, która zachowuje się tak, jakby mnie goniła... — A pan uciekasz?... — Ale gdzież tam! — oburza się kapitan i mówi dalej. — Widząc, że mnie goni, stanąłem, a ona do mnie: „Jasiu! ja cię kocham..." Powiadam wam, żem zgłupiał, wobec tak obcesowego postępowania kobiety w jedwabiach i koronkach... — Któż to był? — spytano z boku. — Ktoś od Brajbisza — odezwał się Rumaszko. Zgromadzenie wybuchło śmiechem, kapitan zaś uderzył pięścią w stół i patrząc dokoła smutnemi oczyma, zawołał: — Panowie!... Ależ nauczmy się dyskutować parlamentarnie ! Obok kapitana, z wyrazem niezamąconego zadowolenia na obliczu i otwartym katalogiem w ręku, siedział literat Roman, który od kilku lat polując na typy, włóczył się po wszystkich knajpach i jak najstaranniej każdy usłyszany wyraz zapisywał. Ten to pan Roman, zwróciwszy się do kapitana, zapytał go słodziutkim głosem: — Czy pozwolisz mi pan zużytkować tę znakomitą sytuacją?... — Po mojej śmierci, panie!... po mojej śmierci! — odparł melancholijnie zagadnięty. Na parę minut przedtem, przysiadł się do wielkiego stołu człowiek z miną dżentlmena, który, korzystając ze względnej ciszy, spytał: — Czy nie mógłbyś mi pan, kapitanie, opowiedzieć o awanturze Lachowicza, ponieważ od kilku dni krąży z tego powodu mnóstwo plotek... — Panu opowiem! — odparł kapitan. — Naprawdę rzecz się tak miała: Jakiś facet zaczepił na ulicy dwie kobiety. Lachowicz go zwymyślał, a on Lachowicza wyzwał na pojedynek... Ludwik przyjął... no! i już wszystko było przygotowane jak najporządniej, kiedy się nagle cofnął... — Podobno pan chciałeś go zastąpić? — spytał dżentlmen. — Uważałem to za honorowy obowiązek — odparł kapitan. — Ale i cóż z tego, kiedy tym znowu razem facet nie chciał stanąć!...— dodał z głębokiem westchnieniem. — To mnie dziwi, że się Lachowicz cofnął!... — mruknął dżentlmen, kręcąc głową. — I czy nie wie pan, z jakiego powodu?... — Nie wiem!... nie wiem!... — jęknął kapitan, zwróciwszy łzawe spojrzenie na dno pustej filiżanki. — Brawo, Lachowicz!... Podobał mi się ten Ludwiczek!... — mówiono w tłumie. — Jabym mu już odtąd ręki nie podał! — mruknął ktoś. — Ja się z nim nie witam! — dorzucił drugi. — Ani ja. Słuchając tego — kapitan robił się coraz smutniejszym, dżentlmen spoglądał zgóry po zebraniu i nieznacznie ruszał ramionami, a Sielski był wzruszony, choć usiłował zapanować nad sobą. — W każdym razie, jest to genjalny malarz ten Lachowicz — przerwał dżentlmen. — Masz pan racją, daj pan dwa złote! — krzyknął Rumaszko, znudzony długiem milczeniem. Dżentlmen pogardliwie spojrzał na sufit, na takich bowiem, jak Rumaszko, nie zwykł był rzucać nawet pogardliwych spojrzeń. Potem zaś powtórzył: — Tak! to bardzo zdolny malarz! — Szkoda tylko, że unika pojedynków!... — szepnął ktoś. — I płacenia długów... — dorzucił inny. Dżentlmen wstał i biorąc kapelusz do ręki, rzekł tonem profesorskim: — Kto wie, co go do tego skłoniło?... Życiem rozporządzać może tylko człowiek wolny, pan Lachowicz zaś... — Czy sądzisz pan, że się zaprzedał komu?... — spytał z uśmiechem Sielski. — Może być niewolnikiem jakichś obowiązków, które nietylko zabraniają mu pojedynkować się, ale nawet krępują jego talent. To powiedziawszy, wyszedł. Literat Roman każde jego słowo z gorączkowym zapisywał pośpiechem, a melancholiczny kapitan ze smutkiem rozmyślał: kogoby też wyzwać na pojedynek, albo przynajmniej zachęcić do walki i zostać sekundantem? Reszta obecnych rozmawiała o Lachowiczu, Sielski zaś medytował. Trapiły go wyrzuty sumienia, i przykro mu było, że nie on, ale ktoś inny ujmował się za honorem nielubianego wprawdzie, lecz nieszczęśliwego kolegi. Z drugiej jednak strony, nie miał siły wystąpić w jego obronie. Jeżeli nie charakter, to przynajmniej życie Lachowicza przedstawiało wiele punktów zagadkowych, a przytem (wstyd wyznać!) uchodził on między ludźmi za najzdolniejszego malarza. Najzdolniejszy!... Miałżeby być wyższym nawet od Sielskiego pod tym względem?... Tymczasem do uszu Jerzego dolatywały wyrazy: „tchórz", „człowiek małego charakteru," „artysta zdolny, lecz nie posiadający ukształcenia," a wszystkie te epitety odnosiły się do Lachowicza. Sielski był odurzony i nie wiedział, czy się ma cieszyć, czy gniewać. Wreszcie — kazał sobie dać szklankę ponczu... Wypiwszy kilka łyków gorącego trunku, Jerzy uczuł nagle, że jego niechęć do Ludwika zmniejsza się i ustępuje litości. Sielski wogóle nie był przyzwyczajony do spirytualjów, i jak powiedziano wyżej, miał dobre serce. Żal mu się zrobiło obmawianego, przestał się w nim lękać współzawodnika, nabrał w tej chwili wiary we własny talent, przejął się wstrętem do plotek i już — już miał wystąpić z mówką w obronie Lachowicza, gdy wtem uczuł, że ktoś zlekka dotknął jego ramienia. Obejrzał się, za nim stał Lachowicz, z chorobliwemi rumieńcami i wyrazem wzburzenia na twarzy. — Jerzy... słówko!... — szepnął przybyły. Ukazanie się Lachowicza podnieciło towarzystwo. Jedni śmieli się na głos, inni poczęli rozmawiać o pojedynkach; tylko mężczyzna, zwany kapitanem, oparłszy głowę na ręku, milczał i miał taką minę, jak gdyby pragnął zapaść się w ziemię. Wezwany Sielski szybko wstał i chciał z interesantem wyjść do drugiego pokoju. Któryś jednak dowcipniś zwrócił się do Lachowicza, mówiąc: — Panie Ludwiku! Korpaczewski dowiaduje się o pański adres... — Czegóż on chce? — spytał nieostrożnie Ludwik. — Chciał pana darmo pochować, usłyszawszy, żeś zginął w pojedynku!... — Dajże pan pokój! — upomniał dowcipnisia Sielski i wziąwszy Lachowicza pod rękę, wyszedł z nim do bufetu. — Pożycz mi trzy ruble... — odezwał się cichym głosem Lachowicz. Prośba ta, nieomal pokorna, rozrzewniła Sielskiego. Szybko wydobył portmonetkę, lecz zamiast odrazu dać pieniądze, zabrał pierwej głos. — Mój Ludwiku! — rzekł — dlaczego jesteś ze mną nieszczerym?... Nie trzy, ale trzydzieści i trzysta rubli dałbym ci chętnie, gdybyś mi powiedział, co mianowicie wpływa na twoje dziwne postępowanie?... Wszakże jesteśmy... Usłyszawszy to, Lachowicz przerwał mu z szyderczym uśmiechem: — Zawsze, widzę, jesteś poetą... Chcesz, abym przed tobą otworzył serce, jak prowentowy pisarz przed pokojówką?... Robię tak i postępuję z ludźmi tak, jak mi wygodniej, oto moja tajemnica!... Dajże mi te trzy ruble... Rozczulenie Sielskiego minęło. Szorstka odpowiedź Lachowicza wydała mu się świętokradztwem w tej chwili. Umilkł więc, dał mu trzy ruble i nie kiwnąwszy nawet głową, wrócił do swego towarzystwa i do ponczu, który posiadał roztkliwiające własności. Zobaczywszy to, Lachowicz wyprostował się, a oczy mu dziko błysnęły. Zmiął w ręku banknot, jakby chciał go rzucić za odchodzącym, lecz szybko ochłonął i z wyrazem nieopisanej boleści opuścił cukiernią. — I za co ja tyle cierpię?... — szepnął. Powoli knajpujące towarzystwo poczęło się rozchodzić, a między innymi wyszedł i Sielski, do którego przyczepił się literat z katalogiem. — Pan wie — mówił literat — że Lachowicz staje do konkursu?... Maluje „Ostatni dzień skazanego..." Sielski drgnął i po chwili odmruknął: — Tak?! Potem umilkł. Wiadomość ta zaniepokoiła go, i on bowiem stawał do konkursu, a obawiał się Lachowicza. Sielski miał wprawdzie gruntowne ukształcenie artystyczne i znał europejskie galerje, współzawodnik zaś jego nie znał i nie widział nic, lecz miał ogromne zdolności. Pierwszy często malował piękne cacka, drugiemu udawało się niekiedy podchwytywać głębsze sekrety natury i przedstawiać je z niezrównaną prawdą. Straszny ten współzawodnik stał dotychczas w cieniu; jakieś nieznane więzy krępowały polot jego ducha. Lecz coby się stało, gdyby wyszedł kiedy na światło?... „Zbyt małą ma wartość moralną, aby został wielkim!" — pomyślał Sielski, a potem mimowoli zestawił swój majątek z biedotą współzawodnika. — To człowiek dziwny — zaczął znowu Roman — oryginalnych zasad... ten Lachowicz... — Powiedz pan: żadnych zasad! — odpowiedział gniewnie Sielski. — Musi być bardzo biedny? — Sądzę, że jednak zarabia pendzlem około ośmiuset rubli... — Osiemset rubli! — wykrzyknął literat, pomyślawszy o swoich skromnych dochodach. — A gdzież on je podziewa?... bo wszakże nie ma rodziny... — To podobno całe jego szczęście — rzekł Sielski — że rodziny nie ma, boby ją moralnie i materjalnie zgubił. Przypuszczam jednak, że na dnie tego wszystkiego musi się ukrywać jakaś kobieta... Naturalnie z tej co i on kategorji. Literat strzelił z palców i uradowany zawołał: — A wiesz pan, że to jest pyszny pomysł!... Tak, to jasne jak słońce... Cudowną powieść napiszę o człowieku, który mogąc zostać genjalnym malarzem, rozłajdaczył się — dzięki niestosownej miłości. Dobranoc panu! I powiedziawszy to, literat z katalogiem pobiegł pędem do swego mieszkania. „Cokolwiekbądź — myślał Sielski — mój przyjaciel Lachowicz ma wszelkie kwalifikacje do tytułu: człowieka bez charakteru. Nie chciałbym mieć z nim kiedy awantury..." Gdyby w tej chwili powiedział kto Sielskiemu, że on sam prześcignie w sztuce Michała Anioła, lub że Roman zostanie wielkim powieściopisarzem — uwierzyłby. Lecz nigdyby nie uwierzył temu, że on i ci, którzy tak sumarycznie osądzili i potępili Lachowicza, nie mają racji.
|