abstract
| - – Baby się rozkaprysiły. Jedźmy sami. W pałacu hrabiego, począwszy od przedsionka, zaczęto napastować ordynata. Wszedł do sali otoczony frakami panów, po czym znalazł w barwnym tłumie strojów kobiecych. Bawił się bez zwykłego humoru, ale nie przestał być głównym pulsem zebrania. Książę Giersztorf rozpytywał ordynata o filantropijną działalność Towarzystwa. Prezes Mortęski zarzucał mu zbytnią krańcowość w przeprowadzaniu reform w Głębowiczach. – Pan sieje kulturę zbyt obficie – mówił stary hrabia, trzęsąc siwymi kłaczkami włosów. – Tego nigdy za wiele! – bronił się ordynat. – Zresztą niech Głębowicze będą rozsadnikiem idei kulturalnej na szerszy okrąg. Hrabia złościł się. Giersztorf pytał o program dalszych działań. – Dlaczego pan Towarzystwa nie popycha silniej? Wy tu zaczynacie spać. Ordynat śmiał się ubawiony. – Ależ, książę! ja nie jestem premierem w instytucji. – A inicjatywa? inicjatywa?... – Daję ją. Mortęski pokiwał palcami. – Wybujała! wybujała!... za górna. – Nic to, panie prezesie, polecim! mamy siłę – drażnił się Waldemar. Hrabia i książę nie dawali spokoju ordynatowi, aż uwolnił go od nich Brochwicz. – Zabieram Michorowskiego z tej sesji na inną, mianowicie do dam – rzekł energicznie. – Niewiele on o nie dba! – odparł Giersztorf. – Ale one o niego dbają. Tam jest zawsze premierem. – Dokończymy rozmowę potem – powiedział wesoło Waldemar. Odchodząc, Brochwicz szepnął mu na ucho: – Obaj ci staruszkowie niewiele już wskórają u pań, dlatego nudzą innych. Ale, ale! spotkasz znajomą. – Ja?... Kogo?... – Zobaczysz!... Błękitne niebo Italii, Corso rzymskie, ba! nawet ogrody Florencji, Ateny, Korfu... – deklamował Brochwicz. – Co ty pleciesz?... Brochwicz znikł. Waldemar zdziwiony poszedł dalej. W jakimś gabinecie przysunęła się do niego z wyciągniętym nagim ramieniem wysoka szatynka. Spojrzał badawczo i drgnął. – Wera?! – Tak, to ja. Pan mię poznał? – Co pani tu robi?... – Jestem przejazdem z mężem. Wstąpiłam na raut do hrabiego. Jedziemy do Petersburga. Waldemar patrzał na nią z niechęcią i ciekawością. Lekka łuna przemknęła mu przez twarz. Margrabina schwyciła go za rękę, piwne powłóczyste źrenice, zmysłowe i gorące, przysunęła do jego oczu. Z wąskich ust wypadły namiętne słowa: – Mój zawsze! Kocham cię!... Odstąpił krok w tył, usta mu zadrżały irytacją. – Wero! nie jesteśmy w Palazzo Silva. Zastanów się! – Zapomniałeś o mnie? Zapomniałeś!... Gniew błysnął mu w oczach. – Margrabino, proszę się uspokoić – rzekł z naciskiem. Wyprostowała się dumnie, zimne spojrzenie przesunęła po jego postaci. – Ja jestem spokojna, tylko chcę panu coś powiedzieć. Więcej się w tym czasie nie zobaczymy: jutro jadę. – Słucham – rzekł oschle. Wsunęła rękę pod jego ramię i weszła z nim do narożnego gabinetu, zamykając drzwi. Ordynat patrzył na nią spod rzęs. Ironiczny uśmieszek drgał mu na ustach, oczy zaświeciły humorem. Margrabina stanęła tuż przy nim dotykając go piersią. Obnażone, pachnące ramiona gwałtownie zarzuciła mu na szyję, wargi wpiła w jego usta, szepcząc: – Kocham cię zawsze, pragnę cię! Przyjeżdżaj do Rzymu, jestem twoja... twoja... bierz mię!... Odsunął ją od siebie trochę szorstko. – Wero, nie przypominaj minionych dni. One już są poza teraźniejszością. – Zaśniedziałeś w tym kraju. Przyjeżdżaj do Palazzo Silva, tam u nas, pamiętasz?... paliowy buduar... Ogarniała go coraz mocniej ramionami, cisnęła się do niego z palącą siłą pożądania, twarz mu zalewając ognistym oddechem. – Wero, to już cztery lata; powinnaś zapomnieć o mnie i o paliowym buduarze – rzekł znudzony. – A ty zapomniałeś?... – Prawie. – Więc niech ci się przypomni! Patrz, czym nie ta sama? Kocham cię jednakowo, pragnę ciebie i marzę o tobie. Patrz!... Odchyliła głowę i mrużąc podłużne oczy, zalotnie błysnęła ustami, ukazując szereg białych zębów. – Strojna jesteś – rzekł ordynat. – Jakże się miewa książę Tolledo? Margrabina zesztywniała, usta jej zwarły się. – Po co o niego pytasz?... – Przypomniał mi się paliowy buduar... Wspomnienia stamtąd i do niego należą. Wera oderwała ramiona od jego szyi i odeszła parę kroków. Waldemar najspokojniej otworzył cygarniczkę i stojąc obok wysmukłej lampy, przyćmionej czerwonym jedwabiem, spytał żartobliwie: – Pozwolisz zapalić? – Proszę – rzuciła gniewnie. Zapalając, ordynat patrzał na nią, jak odwrócona białymi plecami do niego rwała chusteczkę koronkową w zębach. Piękna była i wspaniale zbudowana. Michorowski uprzytomnił sobie chwile spędzone z tą kobietą w zabytkowym pudełku paliowego buduaru i wzdrygnął się, nie z rozkoszy, lecz z dziwnego wstrętu. Usiadł na niskim foteliku, założył swobodnie nogę na nogę i puszczając kłąb dymu spytał znowu: – Czy wywiad już skończony? Wera żywo podbiegła, ale zatrzymała się, spuściła głowę i rwąc chustkę patrzała mu w oczy spod zsuniętych brwi. Jej postać gięła się kokieteryjnie, rozchylone usta drżały. Ordynat badał ją wzrokiem. Nareszcie rzekł, strzepując popiół cygara: – Widzę, że oduczyłaś się tupać nóżką. A wiesz, że do tej pozy to było odpowiednie. Teraz zanadto wyglądasz po pensjonarsku. Wera upadła na otomanę obok lampy, ręce podłożyła pod głowę i zaczęła się cicho śmiać. Ciężka materia sukni spłynęła na dywan, odsłaniając wytwornie przybrane stopy, złożone z wdziękiem. Pierś margrabiny falowała gorączkowo, po ciele jej przelatywały płomienie. Gibkim ruchem odwróciła do ordynata głowę i biust i świecąc zębami, śmiała się ciągle. Oczy jej ciskały kolące ognie. Ordynat spytał: – Co cię tak bawi?! – Ha! ha! twoja obojętność! – Nie wierzysz w nią?... – Ach! nie jestem dzieckiem, wiem, żeś ostygł, boś mię nie widział cztery lata. Wy, mężczyźni, zawsze jednakowi: wam trzeba nieustannej podniety. – Hm! za to wasza wierność dorównywa naszej zdradzie, co?... – Jesteś zazdrosny o Tolleda? – Nie. Zresztą obecnie powracasz do mnie, wybaczam więc mu jego winy. – Jesteś zbyt pewny siebie! Skąd wiesz, że powracam? – Mam cię przecież, dajesz mi nadzieję dość niedwuznacznie. – Musiałabym wpierw poznać dokładnie listę mych współzawodniczek. Ile ich było po mnie?... – Prawdopodobnie tyle, co przed tobą, ale z pewnością mniej niż moich następców w tej kronice buduarowej – rzekł cynicznie. Margrabina przeciągnęła się rozkosznie. Prężąc ramiona, mówiła rozwlekłym głosem: – Jesteś zawsze wspaniały, tylko palisz jakieś zatrute cygaro i ono cię czyni odmiennym niż w Rzymie. Ale ja to rozumiem: ten kraj ochładza. Tu nie ma prawdziwie pięknych kobiet. Chociaż i tu miałeś szanse kolosalne. Znam te północne rywalki. Musiały cię znudzić? – Zapewne – odrzekł obojętnie. Wera przegięła się bliżej ordynata, poruszając miękko ciałem jak zaspana tygryska; ręką uderzała niecierpliwie po adamaszkowej poduszce otomany. – Jedź na zimę do Rzymu, sułtanie mój! Mówiłam, że cię kocham. Pojedziesz?... Ordynat wydął usta z lekceważeniem. W źrenicach igrał mu szatański śmiech. – Po co?... Gdybym chciał pobić Tolleda i odnowić wspomnienia z paliowego buduaru, to... Pochylił się i z łobuzerskim uśmieszkiem popatrzył w oczy margrabiny. Ona przymknęła powieki oddychając szybko. Stopy jej drżały. – Jestem twoja – szepnęła. – A widzisz! Północ cię nie zmroziła. Michorowskiemu zmysły wypełzły na usta. Oczy mrużyły się satyrycznie, ale nozdrza zaczęły wachlować prędkim tempem. Nie poruszył się. Patrzył na leżącą okrągłą figurę Wery, na wypukłą jej pierś i różowe ciało; burzyła mu się trochę krew. Posiadał tę kobietę, dziś ona jest znowu taka sama, oddana mu, zalotna. Tylko chłód jakiś owiewał go teraz mimo wewnętrznej gorączki. Margrabina położyła rękę na jego kolanach i zaczęła szeptać: – Lwie mój! Pamiętasz?... tak cię nazywałam. Mon lion. Oparła się drugą ręką na nim, wisząc półciałem w powietrzu. – Rzuć tę wstrętną lodowatość! to mię podnieca. Ale już dosyć! – syknęła przez namiętnie zaciśnięte wargi. Po czym rzuciła się w tył jak wąż, wołając z wybuchem: – Nie patrz tak na mnie! tyle masz drażniącej ironii!... Przybyło ci stali w oczach, wyglądasz jak lew nad ofiarą. Pyszny jesteś, ale straszny!... Ordynat zaśmiał się. Wzgarda tryskała z jego głosu. – Uwalniam cię, Wero, od swych szponów, ha! ha! ha! Głos jego brzmiał dziko. Margrabina wyciągnęła głowę z ciekawością i błyskiem w oczach. Rzekła ciszej, niespokojnie: – Ciebie ktoś trzyma... Powiedz, kto jest... nową sułtanką?... ona istnieje, czuję to. Ordynat zgniótł cygaro. Miał już dosyć. Wstał i podszedł do niej, oczy jego piekły żarem. Były istotnie straszne. Usta, wykrzywione ironią, przerażały. – Wero! – zawołał porywczo. Margrabina podniosła się, wyciągnęła ramiona. Brylanty na palcach błysnęły obfitą zawieją kolorów. Waldemar porwał jej ręce w kostkach i zdusił wściekle. Ona opadła na haftowaną poduszkę otomany, mdlejącym głosem szepcąc: – Teraz niech nas pokryje mgła... Waldemar pochylił się i rzekł już spokojnie: – Tylko panią: Ja odchodzę. Proszę się dobrze bawić w Petersburgu. Puścił ją i odstąpił. Wera zerwała się i usiadła. Twarz jej zaszła purpurą. – Odchodzisz?! – Tak. Wypaliłem cygaro. Ukłonił się i wyszedł z cichym, ironicznym śmiechem. W sali zapytał go młody hrabia Mortęski: – Gdzie moja kuzynka, ordynacie? – Margrabina Silva jest w czerwonym gabinecie. Mortęski mrugnął filuternie. – Piękna zawsze, prawda?... – Za wiele szminki: to psuje najklasyczniejsze linie – odrzekł Waldemar z grymasem. – Cóż pan chce? Czterdziestka! Ordynat odszedł. Młody hrabia lisim krokiem podążył w stronę gabinetu.
|