abstract
| - A więc córka żyła! Kochała Piotra, będąc nawzajem kochaną! Tymczasem on, Maciej Sandorf, przeszkodził temu związkowi dwóch cierpiących serc! Tajemnica, która zwracała mu Sawę, byłaby na wieki pozostała nieznaną, gdyby pani Batory nie odzyskała zmysłów, istnie cudownym sposobem. Dziś dopiero dowiedział się niestety, dlaczego jedyna dziedziczka mienia hrabiego Sandorfa znikła z parku Artenah i że nie zginęła, jak utrzymywano, pod falą rwiącego górskiego strumienia. Niewinne to dziecię zostało wykradzione i oddane w ręce Silasa Toronthala, który wkrótce po tej nowej zbrodni zamieszkał w Raguzie, gdzie pani Toronthal zajęła się wychowaniem sieroty. Była to intryga Sarkaniego, wykonana przez Namirę. Trypolitańczyk wiedział, że Sawa w ośmnastym roku życia może odebrać olbrzymi majątek... postanowił się przeto z nią ożenić, a natenczas dopiero zgłosić się w jej imieniu o spadek i złożyć rządowi wymagane dowody, że jego żona jest jedyną prawną dziedziczką hrabiego Sandorfa. Takie miało być zakończenie jego ohydnego dzieła, które miało go zrobić właścicielem posiadłości Artenah. Jak gorzkie wyrzuty robił sobie dziś doktór Antekritt. Wszak on sam spowodował owe groźne i smutne powikłanie wypadków, najprzód, odmówiwszy pomocy Piotrowi, następnie pozwalając Sarkaniemu działać natenczas, gdy w Cattaro mógł go uczynić nieszkodliwym, a wreszcie, zwracając pani Batory syna, którego uratował od śmierci. W rzeczy samej, ileż to nieszczęść można było uniknąć, gdyby Piotr był obecnym w chwili, gdy list pani Toronthal przybył do domu przy ulicy Marinella. Wiedząc, że Sawa jest córką hrabiego Sandorfa, czy Piotr sam nie byłby potrafił oswobodzić młodego dziewczęcia z bezecnych rąk podłych intrygantów? Obecnie, gdzie jest Sawa Sandorf? Zapewne w mocy Sarkaniego! Ale w jakimże ustroniu krył ją zbrodniarz? W jaki sposób wyrwać ją z rąk jego? Tymczasem za kilka już tygodni córka hrabiego Sandorfa kończyła lat ośmnaście, a z dniem tym mijał ostateczny termin ogłoszenia dziedziczki do spadku. Zapewne ta ostatnia okoliczność musiała zniewalać Sarkaniego do stanowczego działania. Wszystkie te szczegóły tego strasznego dramatu stanęły w jednej chwili przed oczami doktora. Zestawiwszy wypadki z przeszłości, jak to zapewne uczyniła pani Batory i jej syn, uczuł jak ciężkie, aczkolwiek niezasłużone zarzuty, mogły go spotkać... A jednakże, widząc sprawy tak, jak się przedstawiały, nie znając wcale strasznych tajemnic przez zbrodniarzów starannie ukrywanych, czyż można było pozwolić na związek małżeński Piotra z osobą, która się nazywała Sawa Toronthal? W tej chwili wypadało użyć wszelkich najenergiczniejszych środków, ażeby odszukać Sawę, której imię w połączeniu z imieniem jej matki, hrabiny Rény, dał doktor swemu spacerowemu jachtowi „Savaréna”, ale nie było ani jednej chwili do stracenia. Pani Batory siedziała już w swym fotelu, gdy Piotr i doktór weszli do jej pokoju. Staruszka czuła się wprawdzie wielce osłabioną gwałtowną reakcyą, ale była uleczoną zupełnie. Przy matce Piotra czuwała Marya, która spostrzegłszy wchodzących, wyszła z pokoju i udała się do głównej sali pałacu, nie chcąc swą obecnością przeszkodzić poufnej rozmowie. Natenczas doktór zbliżył się do wdowy, a położywszy rękę na ramieniu Piotra, odezwał się w ten sposób: — Syna pani nazwałem już dawniej synem moim, ale to, co było z przyjaźni, pragnę, by się stało z ojcowskiej miłości... Poślubiając Sawę, moją córkę... — Pana córkę?... — Jestem hrabia Maciej Sandorf. Na te słowa, pani Batory podniosła się nagle, wyciągnęła ręce i padła w objęcie swego syna, a choć wezbrane uczucia nie dozwalały jej przemówić, to jednak pilnie słuchała... Piotr opowiedział jej tedy wszystko o czem dotychczas nie wiedziała, a mianowicie, jak hrabia Sandorf uratowanym został przez poświęcenie się Andrzeja Ferrato, dlaczego przez lat piętnaście uchodził za umarłego i w jakim celu pojawił się w Raguzie pod nazwiskiem doktora Antekritta. Odkrył też haniebny czyn Sarkaniego i Toronthala, którzy wydali na śmierć naczelników sprzysiężenia w Tryeście, zdradę Karpeny, mającą w następstwie zgon Władysława Zathmara i Stefana Batorego, nakoniec, jak doktór wyniósł go z Cmentarza w Raguzie. Wreszcie dodał, że dwóch z tych nędzników, to jest Hiszpan i bankier są już w mocy doktora i że brakuje jeszcze tylko Sarkaniego, który postanowił, dla zrobienia fortuny, ożenić się z Sawą. Długo jeszcze pani Batory, jej syn i doktór rozmawiali o drobnych szczegółach, odnoszących się do smutnego losu nieszczęśliwej dziewczyny. Widocznem było, że Trypolitańczyk nie cofnie się przed niczem, ażeby tylko zniewolić Sawę do tego małżeństwa, zapewniającego mu mienie hrabiego Sandorfa. Rozpatrywano się dokładnie w tem fatalnem położeniu... Zbyt wielkie niebezpieczeństwo groziło córce hrabiego, ażeby można było czemkolwiek się łudzić. Wypadało zatem przedewszystkiem zająć się. odszukaniem Sawy, chociażby przyszło poruszyć niebo i ziemię. — Ale gdzie jest Sawa? Gdzie ją szukać?... W jaki sposób ją odebrać? — zawołała pani Batory. — Dowiemy się! — odparł Piotr z niezwykłą energią, pochodzącą z rozpaczy. — Tak, dowiemy się! — powtórzył doktór — przypuszczając nawet, że Silas Toronthal nic nie wie, gdzie Sarkany się ukrył, to jednak musi mu tyć wiadomo, w jakiem miejscu nędznik ten więzi moją córkę... — Jeżeli wie, musi powiedzieć! — zawołał znowu rozgorączkowany Piotr. — Tak! musi powiedzieć! — rzekł stanowczo doktór. — I to natychmiast! — Natychmiast! Doktór Antekritt, pani Batory i syn jej Piotr, nie mogli pozostać dłużej w takiej niepewności. Luigi, który był podtenczas wraz z Cyplem Pescade i Przylądkiem Matifon w wielkiej sali pałacu, został zawezwany do doktora. Otrzymał rozkaz udania się z Przylądkiem do warowni celem przyprowadzenia Silasa Toronthala. W kwadrans później, bankier prowadzony pod rękę przez Przylądka Matifon, opuścił swe więzienie. Za nimi szedł Luigi. Silas Toronthal dopytywał się wprawdzie, dokąd idzie, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Niepokój malował się na bladem obliczu bankiera. Wreszcie wprowadzono więźnia do wielkiej i wspaniałej sali. Pomimo to jednak olbrzym nie wypuszczał go z pod swojej opieki. Silas Toronthal, wsparty zmuszę na potężnem ramieniu Przylądka Matifon, ujrzał naprzód Cypla Pescade, ale nie widział jeszcze pani Batory i syna, którzy stali nieco w ukryciu. Nagle zobaczył się w obecności doktora, z którym tak pragnął stósunku w Raguzie... — Pan!... — zawołał zdumiony. Poczem uspokoiwszy się nieco. — Ach! — dodał — więc to doktór Antekritt kazał mnie aresztować na francuzkiej ziemi!... On to więzi mnie wbrew wszelkiemu prawu? — Ale sprawiedliwie! — odparł z godnością doktór. — I cóż to panu uczyniłem? — zapytał bankier, któremu obecność doktora dodawała nieco otuchy. — Tak pytam pana, co mu zrobiłem? — Mnie?... Dowiesz się pan później — rzekł poważnie doktór. — Ale przedewszystkiem zapytaj pan o to tę panią... — Pani Batory!... — zawołał bankier, cofając się przed wdową, która zbliżyła się do niego. — I jej syna! dodał doktór. — Piotr!... Piotr Batory!... wyjęknął Silas Toronthal. I byłby niewątpliwie upadł, gdyby nie silna dłoń Przylądka Matifon, która go zniewoliła stać na miejscu. Tak więc, Piotr Batory o którym myślał, że umarł którego pogrzeb nawet widział, stał przed bankierem jakby widmo jakie z grobu powstałe. Silas Toronthal był przerażony. Zrozumiał, że nie uniknie kary za popełnione zbrodnie... Czuł, że jest zgubiony... — Gdzie jest Sawa? — zapytał surowo doktór. — Moja córka? — Sawa nie jest córką pana! Sawa jest córką hrabiego Macieja Sandorfa, który zginął przez pana i przez Sarkaniego... Skutkiem waszej podłej denuncyacyi skazano na śmierć hrabiego Sandorfa, Stefana Batorego i Władysława Zathmara!... Wobec tak formalnego oskarżenia bankier czuł się pokonanym... Doktór Antekritt nietylko wiedział, że Sawa nie była jego córką, ale widocznie miał wszystkie dowody, że była córką hrabiego Sandorfa. Wiadomem mu też było, w jaki sposób i przez kogo zdradzonem zostało sprzysiężenie w Tryeście! Nikczemna przeszłość stanęła przeciw Toronthalowi. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 100.jpg — Gdzie jest Sawa? — ciągnął dalej doktór — gdzie jest Sawa, którą przed piętnastu laty z zamku Artenah wykradł Sarkany, spólnik pana do wszystkich tych zbrodni... Pytam raz jeszcze, gdzie jest Sawa, którą nędznik ten więzi w wiadomem panu miejscu, ażeby zmusić ją do wstrętnego małżeńskiego związku... Ale pomimo całej surowości, z jaką wypowiedział doktór te słowa, Silas Toronthal milczał. Bankier zrozumiał, że obecne położenie młodego dziewczęcia może go ratować. Czuł, że dopóki owej tajemnicy nie zdradzi, może pewny być życia. — Zważ pan — mówił doktór nie tracąc zimnej krwi — zważ tylko co ci powiem panie Toronthal... Może się panu zdaje, żeś powinien oszczędzać wspólnika?... Może mówiąc, nie chcesz go skompromitować?... A więc dowiedz się, że Sarkany aby nie być zdradzonym, zrujnowawszy pana, targnął się na jego życie... chciał pana zamordować, tak jak usiłował to uczynić w Raguzie, zadając Piotrowi pchnięcie sztyletem... Tak!... W chwili, gdy moi agenci zbliżyli się do pana na drodze wiodącej do Niccy, zamierzał morderstwo to popełnić!... Czy będziesz pan jeszcze milczał?... Ale Silas Toronthal był tak pewny, że tajemnica zapewni mu względne postępowanie, iż ani się zawahał w swoich postanowieniach. — Mów pan gdzie jest Sawa? zawołał tym razem groźnym już głosem doktór, który widocznie zniecierpliwiony był uporem zbrodniarza. — Nie wiem!... — odparł krótko bankier. — Nagle wydal jęk, wijąc się z bólu i usiłując napróżno odepchnąć Przylądka Matifon. — Łaski!... łaski!... — zawołał. Herkules może nawet bezwiednie ścisnął rękę bankiera w swej dłoni. — Łaski!... — powtarzał więzień. — Wiec mów!... — Tak!... tak!... Sawa... — rzekł Silas Toronthal, który nie mógł odpowiedzieć jak tylko urywanemi słowami — Sawa... w domu Namiry, wspólniczki Sarkaniego... w Tetuan! Przylądek Matifon puścił rękę bankiera, zdrętwiałą, prawie martwą. — Odprowadźcie więźnia — odezwał się doktór — wiemy już co nam było potrzebne! Po tych słowach Przylądek Matifon wyszedł z doktorem. Powracał on wielce pognębiony do swej celi więziennej. Więc Sawa w Tetuan! Gdy przed dwoma miesiącami doktór i Piotr przybyli po Hiszpana do Ceuty, kilkanaście mil tylko oddzielało ich od miejsca, w którem Marokanka ukrywała młodą dziewczynę. — Tej nocy Piotrze pojedziemy do Tetuan! — rzekł krótko doktór. Ale natenczas droga żelazna wiodąca wprost z Tunisu do marokańskiej granicy, jeszcze nie istniała. Ażeby w jak najkrótszym czasie przybyć do Tetuan, trzeba było użyć znowu jednego z najszybszych statków flotylli wyspy Antekritty. Około północy „Elektryk Nr. 2” pędził już lotem strzały przez morze Syrt. Na pokładzie okrętu znajdowali się tylko doktor Piotr, Luigi, Cypel Pescade i Przylądek Matifon. Sarkany znał tylko Piotra. Przybywszy do Tetuan miano ułożyć plan dalszego postępowania. Na razie nie można było przewidzieć, czy podstępem, czy też siłą wypadnie się posłużyć. Zależało to od wielu okoliczności, z jakiemi trzeba się było spotkać w tem mieście na wskroś marokańskiem, wreszcie od położenia i urządzenia domu Namiry. Z głębi morza Syrtyjskiego aż do granicy marokańskiej liczą około dwa tysiące pięćset kilometrów, co znaczy prawie tysiąc trzysta pięćdziesiąt mil morskich. „Elektryk 2” płynąc z całą szybkością, mógł zrobić prawie dwadzieścia siedm mil na godzinę. Ileż to kolejowych pociągów nie posiada takiej chyżości. Tak więc, za pomocą tego długiego stalowego wrzeciona, bez względu na wiatr i przeciwne prądy, można było odbyć tę całą podróż w przeciągu pięćdziesięciu godzin. Nazajutrz już o świcie „Elektryk” wpłynął w przylądek Bon. Od tego miejsca przeciąwszy w prostej linii tunetańską zatokę, wystarczało kilka godzin ażeby stracić z oczów cypel Bizerte. Dnia 20 i 21 października podziwiano z pokładu statku najpiękniejsze widoki afrykańskich wybrzeży: Calle, Bone, Cap de Ter, którego metaliczne, masy, jak niektórzy twierdzą, wprawiają w ruch magnetową igłę; dalej Algier, Stora, Bougie, Eellys, Cherchell, Mostaganem, Oran, Nemonis, jakoteż wybrzeża Rifu, cypel Mellite, który podobnie jak Ceuta do Hiszpanii należy, wreszcie przylądek Tres-Eorcas, od którego Negro. Nigdy jeszcze maszyna poruszana prądami akkumulatorów nie oddała takich usług. Gdziekolwiek Elektryk był spostrzeżony, wywoływał zdumienie i wiarę w nadzwyczajne zjawiska, albo przynajmniej zazdrość posiadania fenomenalnego statku, którego żaden parowiec nie był w możności dopędzić na zdradliwych wodach Śródziemnego morza. O ósmej godzinie wieczorem doktór Antekritt, Piotr, Luigi, Cypel Pescade i Przylądek Matifon wylądowali w pobliżu ujścia małej rzeczułki Tetuan, gdzie też szybki statek zarzucił kotwicę. O sto może kroków od rzeki, w małym „karawanseraju” nasi podróżni znaleźli muły i przewodnika Araba, który zobowiązał się zaprowadzić przybywających do miasta oddalonego o cztery mile. Umówiono się o warunki i mała karawana ruszyła natychmiast w dalszą podróż. W tej czyści Rifu, Europejczykom nie grozi żadne niebezpieczeństwo ze strony krajowców, ani nawet od koczujących ludów, włóczących się w tych okolicach. Ziemie te niezdolne do uprawy, mało są zamieszkałe. Droga idzie przez rozległą płaszczyznę, na której rzadko kiedy spotyka się schorzałe drzewo; zresztą łatwo poznać, że szlak ten stepowy istnienie swoje zawdzięcza tylko wędrującym karawanom. Z jednej strony rzeka o urwistych brzegach, pełna szlamu, w którym skrzeczało tysiące różnorodnych żab, przedrzeźniających się poświstującym świerszczom, bez względu na śpiących w łodziach rybaków, z drugiej zaś to jest po prawej stronie drogi, widzi się mały łańcuch wzgórz, łączący się w dali z krajowemi górami południowych okolic. Noc była wspaniała. Kraj ten skąpany w rozmarzającem świetle księżyca, pomimo pewniej monotoności, przedstawiał się uroczo. W dali bieliło się miasto Tetuan, niby jasna plama na posępnem tle nocnej mgły. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 101.jpg Arab wiódł podróżnych przyspieszonym krokiem. Kilkakrotnie wstrzymano się na małych pocztowych stacyach przed skromnym samotnym domkiem, którego okna zdradzały słabe oświetlenie niezbyt wygodnych pomieszkań. Natenczas to wychodziło dwóch albo trzech Marokanów, z przyćmionemi latarkami w ręku, naradzało się z przewodnikiem, poczem, rzuciwszy kilka wyrazów na pożegnanie, mała karawana dalej ruszała w drogę. Żaden z podróżnych nie mówił ani słowa. Pogrążeni w głębokiej zadumie, dawali wszelką swobodę machinalnie idącym mułom, przywykłym już do tej drogi, przeciętej niekiedy strumieniem, czasem kamienistej lub zabarykadowanej pniakami i korzeniami, które zręcznie ominąć umiały. Ale jeden z najlepszych mułów pozostawał ciągle w tyle, co w zdumienie wprawiało przewodnika. Łatwo się też można domyśleć, że nieszczęśliwe to stworzenie dźwigało na sobie Przylądka Matifon. Skutkiem tego spostrzeżenia, Cypel Pescade zauważył, że może lepiej, ażeby Przylądek Matifon niósł muła. Około wpół do dziesiątej Arab wstrzymał się przed olbrzymim białym murem, po nad którym wznosiły się wierzyce, broniące z tej strony przystępu do miasta. W warownym owym murze widać było szeroką bramę, ozdobioną arabeskami marokańskiego stylu. Po nad licznemi strzelnicami przez większe otwory ukazywały się paszcze armat, podobne do kaïmanów, spokojnie usypiających przy świetle księżyca. Bramę zamknięto już dawno. Z pieniędzmi w ręku trzeba było robić układy, by ją otworzono. Poczem podróżni zapuścili się w uliczki kręte i wązkie, po największej części sklepionie i zamykane żelaznemi sztabami, które zawsze straż otwierała na widok złota. Po takiej wędrówce, trwającej co najmniej kwadrans, doktór i jego towarzysze zatrzymali się wreszcie przed jedyną w tem miejscu gospodą, zwaną w krajowem narzeczu „Jonda”. Oberżystką była żydówka, a służbę kelnerki spełniała jednooka dziewczyna. Brak wszelkich wygód, co dawało się spostrzedz na każdym kroku, można było wytłómaczyć sobie brakiem obcokrajowców, pragnących zwiedzać Tetuan, gdzie zresztą jest tylko jeden reprezentant europejskich mocarstw w osobie hiszpańskiego konsula, istniejącego dla kilkutysięcznej ludności miasta, pomiędzy którą przeważa żywioł krajowy. Doktór chciał już zapytać się o dom Namiry i kazać się zaprowadzić na miejsce, ale na szczęście w porę się jeszcze powstrzymał. Należało działać z wielką przezornością. Porwanie Sawy było prawdopodobnie niemożliwe w warunkach w jakich się znajdowała. Być nawet może, iż łatwiejby było za pomocą pieniędzy uzyskać wolność młodego dziewczęcia. W każdym jednak wypadku, doktór i Piotr zmuszeni byli unikać spotkania z Sarkanim, który mógł właśnie przebywać w Tetuan. Sawa, pozostająca w jego mocy, dawała mu na przyszłość tak wielkie nadzieje, że z pewnością niełatwo pozwoli ją sobie odebrać. Tymczasem nasi podróżni znajdowali się w kraju, gdzie nie należało liczyć ani na sprawiedliwość, ani na pomoc policyi. Zresztą jakżeż tu udowodnić w tym niewolniczym i napół dzikim kraju, iż Sawa nie jest własnością Marokanki? Jakżeż dowieść, że była córką hrabiego Sandorfa, nie posiadając innych dowodów jak tylko list pani Toronthal i przyznanie się do winy bankiera? Nakoniec, domy arabskich miast są zawsze starannie pozamykane i nieprzystępne... niełatwo do nich się wcisnąć, a nawet interwencya kadyka nie zawsze bywa tam skuteczną. Postanowiono zatem unikać wszystkiego, coby mogło w intrygantach wzbudzić jakie podejrzenie, podczas gdy dom Namiry miał się stać przedmiotem najściślejszego nadzoru. W tym celu doktór polecił Cyplowi Pescade, który w Lavalecie nauczył się nieco po arabsku, w towarzystwie Luigiego udać się rano do miasta na zwiady. Przedewszystkiem wypadało zbadać, w jakiej dzielnicy miasta znajdował się dom Namiry. Tymczasem „Elektryk” skrył się w pewnej wązkiej zapomnianej ostoi wybrzeża, w pobliżu ujścia rzeki Tetuan, gotów jednak w każdej chwili do dalszej podróży. Ową pierwszą noc, która doktorowi i Piotrowi całym wiekiem być się zdawała, spędzono pod dachem „fondy”. Nazajutrz, Luigi i Cypel Pescade udali się do Bazaru, gdzie zastali już znaczny napływ tunetańskiej ludności. Cypel Pescade znał Namirę, spotykał ją bowiem często w ulicach Raguzy, gdy szpiegowała z polecenia Sarkaniego, dziś spodziewał się ją spotkać, a że nie był jej znanym, przeto obecnie mogło mu to dobrze posłużyć do dalszego działania. Główny Bazar w Tetuan jest w rzeczy samej zbiorowiskiem szop, poddaszy, walących się domków pełnych niechlujstwa, pomiędzy któremi kryją się widocznie wilgotne uliczki. Widzi się tam także kilka namiotów z różnokolorowego płótna, rozciągniętego za pomocą sznurów. Miały one chronić przed skwarem słońca. Wszędzie spotyka się ciemne sklepiki, w których Marokanie sprzedają jedwabne haftowane materye, pstrokate lamówki, papucie, kalety, naczynie garncarskie, klejnoty, naszyjniki, bransolety, pierścionki, sprzęty żelazne i miedziane, wielkie kilkuramienne świeczniki, wschodnie kadzidła, latarnie, słowem, wszystko to niemal, co się znajduje w magazynach europejskich. Tłumy publiczności zwiększały się coraz bardziej. Każdy pragnął korzystać z przyjemnego chłodu. Zawualowane Maurytanki, z odkrytą twarzą żydówki, Arabowie itd. Marokanie uwijający się w tym bazarze, spotykali rozmaite obce sobie postacie. Obecność tedy Luigiego i Cypla Pescade nie zwracała niczyjej uwagi. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 102.jpg Obaj starali się spotkać w tych tłumach Namirę, ale napróżno. Przeszło godzinę rozpatrywali się za Marokanką albo Sarkanym, który, jak się zdawało, musiał być w Tetuan. Luigi, znudzony bezowocnemi poszukiwaniami, postanowił spytać jednego z owych półnagich hibrydów, płód krzyżowania się rozmaitych ras afrykańskich, co tak licznie kręcą się w marokańskich bazarach. Pierwszy, do którego się Luigi zwrócił, nie umiał dać stanowczej odpowiedzi, ale nakoniec spotkano jakiegoś dwunasto-letniego Kabyla, przypominającego wielce paryskiego ulicznika, ten upewnił, że zna Marokankę i ofiarował się sam za przewodnika. Przyobiecana pieniężna nagroda była zachętą do tej usłużności. Po zawartym układzie wszyscy trzej puścili się krętemi uliczkami, w których trudno się zoryentować; wiodły one ku fortyfikacyom miasta. W dziesięć minut później zatrzymali się w dzielnicy prawie pustej, gdzie znajdowało się zaledwie kilka domów bez frontowych okien. Tymczasem doktór i Piotr oczekiwali z największą niecierpliwością powrotu wysłanych na zwiady. Nie mogąc się doczekać Luigiego i Cypla Pescade, zamierzali kilkakrotnie wyjść także na miasto, ale obawa zdradzenia planów wstrzymała ich w oberży, aczkolwiek straszny dręczył ich niepokój. Dopiero o godzinie dziewiątej doktór spostrzegł zdaleka powracających z wyprawy. Smutne oblicza przyjaciół zdradzały, że nie mają pomyślnych wiadomości do udzielenia. W rzeczy samej Sarkany i Namira w towarzystwie młodej dziewczyny, której nikt nie znał, przed pięciu tygodniami opuścili Tetuan, pozostawiwszy dom pod opieką jakiejś starej kobiety. Na tak niespodziewaną wiadomość doktór i Piotr zadrżeli. — A jednak wyjazd ten jest naturalnym poniekąd — zauważył Luigi — Sarkany spodziewał się, że Toronthal zdradzi jego miejsce pobytu... Jak długo doktór poszukiwał tylko zdrajców aby ukarać zbrodniarzy, nie wątpił nigdy, że swój cel osiągnie. Dziś atoli, gdy zmuszony był oswobodzić córkę z rąk Sarkaniego, nie miał już tego zaufania, co niegdyś. Jednak, po długiej naradzie, postanowił udać się bezzwłocznie do domu Namiry w nadziei spotkania się tam może z czemś więcej, jak tylko ze wspomnieniem o Sawie? Może jaki traf szczęśliwy wskaże miejsce jej obecnego pobytu? Przypuszczał też, iż stara żydówka, wprowadzona w dobry humor pieniężnym datkiem udzieli wiadomości, które posłużą do dalszych poszukiwań. Luigi zaprowadził doktora i Piotra na miejsce. Doktór, który mówił po arabsku, jakby w puszczy urodzony, udał, że jest przyjacielem Sarkaniego. Mówił, iż będąc tylko w przejeździe pragnie bardzo z nim się zobaczyć. Wreszcie zażądał, ażeby mu pozwolono zwiedzić mieszkanie. Przebiegła żydówka robiła zrazu pewne trudności, ale garść cekinów uczyniła ją bardzo uprzejmą i powolną. Przedewszystkiem zaczęła odpowiadać na pytania, utwierdzające ją w mniemaniu, że ma do czynienia z najlepszym przyjacielem swego pana. Młoda dziewczyna, jak opowiadała stara żydówka, którą przywiozła Marokanka, miała zostać żoną Sarkaniego. Małżeństwo to ułożono dawno, a obecnie byłoby już faktem dokonanym, gdyby nie nagły i niewytłumaczony wyjazd z Tetuan. Młoda osoba, od czasu przybycia, to jest od trzech miesięcy, nie wychodziła z pokoju. Utrzymywano, że jest pochodzenia arabskiego, ale żydówka podejrzywała, że była Europejką. Widywała ją zresztą, bardzo rzadko, z wyjątkiem dni, w których Marokanka robiła wycieczki. Oto wszystko, co o Sawie wiedziała. Nie mogła też powiedzieć, do jakiego kraju Sarkany uprowadził kobiety. Przypomniała sobie tylko, że puścili się widocznie w daleką podróż z karawaną, podążającą na Wschód. Od tego czasu upłynęło już pięć tygodni. Sarkany, opuszczając Tetuan, pozostawił dom pod jej opieką aż do chwili, w której go sprzeda, co dowodziło, że w mieście tem nadal mieszkać nie będzie. Doktór słuchał opowiadania z pozorną obojętnością, tłumacząc je Piotrowi. Z całej tej rozmowy można było wnosić, że Sarkany nie odpłynął jednym z owych pakiebotów, zatrzymujących się w Tangierze, ani też nie odjechał koleją żelazną, której główna stacya znajduje się w Oran, lecz przyłączył się do karawany, aby udać się... dokąd? Na to pytanie nikt nie umiałby dać odpowiedzi, bo odszukanie śladu karawany na drogach północnej Afryki, nie jest wcale łatwą rzeczą. To też doktór pytał jeszcze starą żydówkę, twierdząc, iż przybywa właśnie z bardzo ważnemi dla Sarkaniego wiadomościami, odnoszącemi się częściowo do zamierzonej sprzedaży domu. Ale nie otrzymał żadnych bliższych objaśnień i widocznem było, że stara kobieta nie domyślała się nawet, gdzie Sarkany postanowił przyspieszyć rozwiązanie tego dramatu. Natenczas doktór, Piotr i Luigi prosili żydówkę, by pozwoliła zwiedzić ten, w stylu arabskim zbudowany dom, którego wszystkie pokoje czerpały światło z małego dziedzińca, otoczonego galeryą. Wkrótce ujrzeli się w pokoju Sawy. Było to raczej więzienie. Ileż to godzin spędziło tu młode dziewczę w niemej rozpaczy, pozbawione od dawnego czasu nawet nadziei opieki. Doktór i Piotr Batory rozpatrywali się badawczo po tym pokoju, nie mówiąc ani słowa, lecz szukając pilnie, chociażby najdrobniejszego szczegółu, mogącego im posłużyć do odnalezienia tej, której tak szukali. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 103.jpg Nagle doktór zbliżył się do małego żelaznego piecyka, stojącego na trójnogu w kącie pokoju. W głębi ogniska poruszyło się kilka kawałeczków podartego papieru, po części zniszczonego ogniem. Sawa próbowała napisać, później, zadziwiona tak nagłym wyjazdem zmuszoną się ujrzała spalić list przed opuszczeniem Tetuan. Być nawet może, iż list ten, znaleziony przy Sawie, został podarty i w piec rzucony przez Sarkaniego albo Namirę. Piotr śledził oczami doktora, pochylonego przy piecu, gubiąc się równie w domysłach. Na owych pozostałościach z papieru, który jeden drobny płomyk mógł zamienić w popiół, rysowało się jeszcze kilka skreślonych wyrazów. Pomiędzy innemi były i te, na nieszczęście uszkodzone: „Pa... Bator...” Sawa, nie wiedząc, a raczej nie mogąc wiedzieć o wyjeździe pani Batory z Raguzy, widocznie napisała do niej, jako do jedynej osoby, mogącej postarać się o pomoc. Dalej, oprócz nazwiska pani Batory, można było dopatrzeć inne jeszcze, a mianowicie nazwisko syna wdowy. Piotr wstrzymał oddech w piersi, usiłując przeczytać jeszcze więcej... Ale zaćmiło mu się w oczach... Nic nie widział przed sobą! A jednak znajdowało się tam jeszcze jedno słowo, które właśnie mogło posłużyć do odszukania młodego dziewczęcia, słowo to, prawie nieuszkodzone, nie uszło bystrego spojrzenia doktora. — „Trypolitańczyk!” — zawołał. Zapewne w regencyi Trypolitańskiej, w swojej ojczyźnie, szukał Sarkany schronienia. Ku tej to prowincyi zwróciła się karawana, z którą przed pięciu tygodniami puścił się w drogę!... — Do Tripolis! — rzekł krótko doktór. Tego samego wieczora „Elektryk 2” wypłynął na pełne morze. Jeżeli Sarkany wkrótce stanie w stolicy Regencyi, to doktór spodziewał się najpóźniej w kilka dni przybyć tam po nim.
|